ROZMAWIAMY PRZY OKAZJI PREMIERY PANA NAJNOWSZEGO PROJEKTU „PAWLIK/MONIUSZKO – POLISH JAZZ”. CO BYŁO PRZYCZYNKIEM DO JEGO STWORZENIA? SKĄD POMYSŁ?
Moje większe w ostatnich kilku latach zainteresowanie muzyką Moniuszki jest w dużej mierze pochodną pasji mojej żony – Jolanty, która od dłuższego czasu realizuje jako producent i wykonawca pionierskie na skalę światową przedsięwzięcie związane z nagraniem pieśni ojca polskiej opery narodowej. Nasza firma Pawlik Relations może poszczycić się już czterema wolumenami z tej serii. W grudniu 2018 roku na Zamku Królewskim w Warszawie odbyła się gala wręczenia prestiżowych nagród Perły Biznesu, przyznawanych przez anglojęzyczny magazyn „Polish Market”, w czasie której wyróżniono żonę w kategorii Perły Kultury za istotny wkład w popularyzację twórczości Stanisława Moniuszki. Jako laureat tej nagrody z 2015 roku zostałem poproszony o muzyczną oprawę uroczystości i wykonałem tam pierwszy raz publicznie jazzowe interpretacje trzech utworów Moniuszki: „Prząśniczkę”, „Pieśń Wieczorną” i „Znasz-li ten kraj”. Entuzjazm słuchaczy przeszedł moje najśmielsze oczekiwania, co skłoniło mnie do nagrania w okresie pomiędzy Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem materiału na płytę „Pawlik/Moniuszko”. Tak więc pasje muzyczne mojej żony w pewnym sensie udzieliły się również mnie, ale jak to u mnie bywa, oryginalna muzyka Moniuszki była punktem wyjścia do własnych muzycznych, w tym przypadku jazzowych, interpretacji.
NOWOŚCIĄ NA POLSKIM RYNKU FONOGRAFICZNYM BYŁA TEŻ NAGRODA GRAMMY. KIEDY PATRZY PAN NA NIĄ Z PERSPEKTYWY PIĘCIU LAT, CO ZMIENIŁA W PANA ŻYCIU?
Zdobycie Grammy jest w moim przypadku przełomowym wydarzeniem. Największą wartością, której skutków doświadczam do dziś, jest wyjątkowe zainteresowanie moją muzyką u słuchaczy kojarzących wcześniej jazz z kakofonią. Moje płyty od 2014 roku osiągają status złotych i platynowych. Przekłada się to automatycznie na liczbę koncertów. Mam tę satysfakcję, że dzięki otrzymaniu Grammy mogę poruszyć tak wielu ludzi i wywołać autentyczne wzruszenia, jak choćby w przypadku autorki komentarza na Facebooku, która napisała po jednym z ostatnich moich koncertów: „Dla ludzi wrażliwych na dźwięk to po prostu psychiczny komfort przy zalewie sieczki, jaka wpływa do naszych uszu w zgiełku dnia czy tego chcemy, czy nie. Pańska muzyka ma ważną misję do spełnienia w dzisiejszym uproszczonym i okrutnym świecie”.
ZNAJOMOŚĆ Z GENIALNYM AMERYKAŃSKIM TRĘBACZEM RANDYM BRECKEREM WPŁYNĘŁA NA PANA TWÓRCZOŚĆ I BYŁA KROKIEM KU MIĘDZYNARODOWEJ KARIERZE. CZY MOŻE PAN OPOWIEDZIEĆ O JEJ POCZĄTKACH?
Rozdział mojego życia związany z Randym rozpoczyna się w 1995 roku, kiedy współpracowałem z amerykańskim zespołem Western Jazz Quartet. Akurat wtedy dołączył do nas Brecker i w kwintecie odbyliśmy m.in. trasę koncertową po Polsce, a w studiu Polskiego Radia w Warszawie nagraliśmy wspólny album „Turtles”. Od tego czasu jesteśmy wielkimi przyjaciółmi, ale też bez wątpienia Randy genialnie odczytuje moje muzyczne intencje. Spotkanie z nim na życiowej i artystycznej drodze to dla mnie dar losu. Ostatnio graliśmy latem 2018 roku w czasie prestiżowego Blue Note Jazz Festival w Nowym Jorku jako Włodek Pawlik Trio feat. Randy Brecker.
LICZNE KONCERTY I FESTIWALE, SALE PĘKAJĄCE W SZWACH, RÓWNIEŻ OD PUBLICZNOŚCI DOTĄD NIEZWIĄZANEJ Z JAZZEM, WYWIADY W MAINSTREAMOWYCH MEDIACH. A TO RACZEJ MUZYKA WYSUBLIMOWANA, DLA WĄSKIEJ PUBLICZNOŚCI. CO SĄDZI PAN O TAKIM WZROŚCIE ZAINTERESOWANIA TYM GATUNKIEM?
No właśnie, to jakiś oksymoron… Albo muzyka dla wąskiej publiczności, albo sale pękające w szwach. Rozumiem, że moja względna popularność stoi w sprzeczności z dosyć ponurym obrazem gatunku w świadomości społecznej. OK. Jazz to różni muzycy, często skrajnie odmienni, jeśli chodzi o podejście. W Europie – także w Polsce – jest modna tendencja do zawłaszczania tego gatunku przez środowiska określające się mianem awangardy. Inaczej rzecz ujmując, improwizacja w ich wydaniu bliższa jest muzyce eksperymentalnej niż tej, która wywodzi się w prostej linii z ducha bluesa, czarnych pieśni gospels, dixielandu i ery swingu. Wielu z nich żyje w przekonaniu, że publiczność jest do niczego niepotrzebna, ale to już sprawa dla psychologów. Ja jestem dzieckiem amerykańskiego dziedzictwa muzyki jazzowej, rockowej oraz bluesowej i być może dlatego moje muzyczne propozycje nie prowokują słuchaczy do nerwowych czy neurotycznych konwulsji.
CZY PO TYLU LATACH NA SCENIE WCIĄŻ ODCZUWA PAN TREMĘ?
To uczucie ma dwa oblicza. Pierwsze – obezwładniające – i drugie – wzmagające koncentrację. Ja raczej mam umiejętność koncentracji chroniącą przed dopuszczaniem do siebie przed koncertami i w ich trakcie czynników wytrącających z równowagi. Prawdę mówiąc, scena jest dla mnie symboliczną Arką Noego, na której czuję się bardzo pewnie.
CZY JEST JAKIŚ KONCERT, KTÓRY SZCZEGÓLNIE PAN ZAPAMIĘTAŁ?
Takich koncertów mam sporo, ale opowiem o pewnym będącym splotem absurdalnych sytuacji. Podczas jednego z koncertów mojego tria – wiele lat temu – kontrabasista dosłownie tuż przed wejściem na scenę oznajmił, że musi nagle skorzystać z toalety. Zbiegło się to w czasie z końcówką zapowiedzi naszego występu przez konferansjera. Nie mając innej możliwości, wyszliśmy z perkusistą przed publiczność, licząc na szybkie pojawienie się kolegi. Niestety, jego nieobecność była dłuższa niż przewidywaliśmy, więc musieliśmy improwizować we dwójkę. Ja postanowiłem rapować, grać i tańczyć, co spotkało się – o ironio – z fantastyczną reakcją publiczności. Po około kwadransie tryskający pełnią szczęścia kontrabasista wszedł na scenę i razem dokończyliśmy występ.
MUZYKA OD ZAWSZE BYŁA ELEMENTEM PANA ŻYCIA. PAŃSCY RODZICE BYLI MUZYKAMI. KIEDY POJAWIŁA SIĘ DECYZJA, ŻE I PAN PODĄŻY TĄ DROGĄ? I KIEDY W PAŃSKIM ŻYCIU POJAWIŁ SIĘ JAZZ?
Tak, wychowałem się w muzycznej rodzinie. Moi rodzice byli zawodowymi muzykami. Już we wczesnym dzieciństwie zacząłem grać na fortepianie, równolegle do powszechnych obowiązków szkolnych uczyłem się regularnie muzyki. I tak to wyglądało aż do studiów muzycznych, które podjąłem w 1978 roku na Akademii Muzycznej w Warszawie, w klasie fortepianu u słynnej pianistki – prof. Barbary Hesse-Bukowskiej. Jazz towarzyszył mi od najmłodszych lat. Ważną rolę odegrało wtedy słuchanie radiowej Trójki, gdzie audycje jazzowe były codziennością. Jazz w Polsce w latach 70. cieszył się popularnością szczególnie w środowiskach studenckich. Niemal we wszystkich większych miastach działały z powodzeniem kluby akademickie, a muzyka jazzowa była stałym elementem ich aktywności. Również w Kielcach stworzyliśmy klub jazzowy, będący dla mnie drugim domem. Tam powstały moje pierwsze zespoły, które zakładałem jako 15-letni chłopak. To z nimi odnosiłem pierwsze sukcesy na arenie ogólnopolskiej. W czasie warszawskich studiów pianistycznych prowadziłem równolegle działalność jazzową, wiążąc się z klubami studenckimi Hybrydy i Remont. Te fakty przypominają mi o wręcz genetycznym zauroczeniu jazzem. Mogę powiedzieć, że nic od tamtych czasów się nie zmieniło.
NIE TYLKO PISZE PAN DLA SWOJEGO TRIO, ALE TEŻ KOMPONUJE MUZYKĘ FILMOWĄ I ROZPISUJE PARTYTURY NA ORKIESTRĘ. CZY KTÓRYŚ Z TYCH AKTÓW TWÓRCZYCH SPRAWIA PANU WIĘKSZĄ PRZYJEMNOŚĆ, A KTÓRYŚ MNIEJSZĄ?
Każda z tych form aktywności ma swoją specyfikę, magię. Mogę ją przyrównać do kolorów. Muzyka nie jest czarno-biała, jest w swoim bogactwie brzmień nieskończonością dźwiękowych asocjacji, mutacji. Ta różnorodność zawsze mnie urzekała. Od solowych wypowiedzi, poprzez małe ensemble, do brzmienia wielkich chórów i orkiestr, a w tym oceanie jeszcze jazz, rock, muzyka etno… to jak odkrywanie tajemnic kosmosu.
CZY TWORZENIE DLA PANA TO SYSTEMATYCZNA PRACA, CZY RACZEJ KOMPONUJE PAN POD WPŁYWEM CHWILI, INSPIRACJI?
To zależy od okoliczności. Najczęściej pracuję jako kompozytor na zamówienie, wtedy systematyczność i samodyscyplina są cechami jak najbardziej pożądanymi. W tym przypadku mało jest czasu na bujanie w obłokach. Jednocześnie akt twórczy różni się od pracy w korporacji. Bez przestrzeni wolności od logiki i racjonalnego postrzegania życia nie da się funkcjonować w przestrzeni sztuki, być twórcą, jak to ujął Adam Zagajewski w cudownym wierszu: „nie rezygnować z Poezji˝. Jak zwykle zatem prawda leży pośrodku.
NASZYM CZYTELNIKOM POLECAMY TAKŻE CIEKAWE KRĄŻKI. CZY W OSTATNIM CZASIE JAKAŚ PŁYTA ZROBIŁA NA PANU SZCZEGÓLNE WRAŻENIE?
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to, co mnie dzisiaj kręci w muzyce, już było. Dlatego wracam co jakiś czas do mojej ulubionej płyty z 1992 roku „Return of the Brecker Brothers”.
CZY MA PAN JESZCZE JAKIEŚ MARZENIA MUZYCZNE, KTÓRE CHCIAŁBY ZREALIZOWAĆ?
Właśnie teraz spełnia się moje najświeższe marzenie, czyli wydanie albumu jazzowego „Pawlik/Moniuszko”!
15 maja ukazała się najnowsza płyta Włodka Pawlika. Wraz z Arturem Żmijewskim dokonują wybitnej interpretacji „Tryptyku Rzymskiego” Jana Pawła II, tym samym oddając hołd wybitnemu Polakowi. Więcej informacji o płycie zajdziecie tu.